_______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 30.01.1998 ISSN 1067-4020 nr 161 _______________________________________________________________________ W numerze: Hanna Krall - Czlowiek uwierzy we wszystko Slawomir Mrozek - Spisek Jurek Krzystek - Nowinki (muzyczne) z Europy Jurek Karczmarczuk - Cos z (science?) fiction _______________________________________________________________________ Gazeta Swiateczna, 27-28.12.1997. Hanna Krall CZLOWIEK UWIERZY WE WSZYSTKO ============================ 1. Szesnascie lat temu, latem '81, przeprowadzilam wywiad z Bronislawem Geremkiem. Rozmawialismy o doradcach. Pytalam, do czego "Solidarnosci" potrzebni. Powiedzial, ze do stawiania pytan. A takze -- do ukazania mozliwosci, wariantow rozwiazan i wszystkiego, co moze sie zdarzyc. Pytalam, czy dowiedzial sie w stoczni czegos waznego. Powiedzial, ze tak, bo spotkal tam madrych ludzi. "Madrzy byli wszyscy razem, jako calosc, i ci z tradycjami, i ci bez, chlopi-robotnicy i wielkoprzemyslowi, mlodzi, ktorzy sie jeszcze nie boja, i starsi, co juz nauczyli sie strachu, moze nawet ci spod budki z piwem..." Pytalam jeszcze o sile, ktora wspolbrzmi z madroscia, o pokusy doradcow-intelektualistow i tak dalej. Rozmawialismy w prywatnym mieszkaniu. Nie bylo postronnych osob. Notowalam w zeszycie. Nikt nie nagrywal, nie filmowal i nie robil zdjec. Rozmowa ukazala sie w "Polityce" bez ingerencji cenzury i bez skreslen. 2. W pierwszym dniu stanu wojennego dwie gazety -- "Wiadomosci Szczecinskie" i "Zolnierz Wolnosci" -- zacytowaly obszerny utwor, ktory nazwaly wywiadem. Poinformowano czytelnikow, ze jest to fragment rozmowy z Bronislawem Geremkiem usuniety z mojego tekstu przez "Polityke". Cala rozmowe -- zapewniano -- rejestrowala "ekipa Radia i Telewizji KKP NSZZ "Solidarnosc"". Utwor ujawnial tajemnice, ktora Bronislaw Geremek, w skrocie B.G., powierzyl H.K. -- Hannie Krall. Tajemnica brzmi: "nasi powroca". Nasi -- to Zydzi. Na poczatek wroca do produkcji i handlu. Kto im odda przedsiebiorstwa? -- pytala H.K. "Solidarnosc", tlumaczyl B.G. To ona wpusci Zydow, odda im caly przemysl, rzemioslo i handel, a Polakow kijem zagoni do pracy w zydowskich warsztatach. "Panie profesorze", mowila H.K., "Wydaje mi sie, ze Pan niezbyt lubi Polakow". "Niezbyt lubie? Takie okreslenie jest niescisle. Ja ich nienawidze" -- odpowiadal B.G. w obecnosci "ekipy Radia i Telewizji KKP NSZZ "S"", jej kamer i mikrofonow. Calosc konczyl B.G. konkluzja: prowadzimy "do takich zmian, zeby Zydom w Polsce bylo zawsze lepiej niz Polakom". Otoz i sekret powierzony H.K. Pilnie strzezona tajemnica, ktorej "opowiadac pani nikomu i nigdzie nie bedzie". 3. Bronislaw Geremk byl internowany. Postanowilam sama skarzyc obie redakcje o znieslawienie. Poszlam do adwokata. Byl nim Krzysztof Piesiewicz. - W porzadku -- powiedzial. -- Chce pani? Mozemy skarzyc. - Wygramy, prawda? -- upewnilam sie. - Z "Zolnierzem Wolnosci"? -- zdziwil sie Piesiewicz. - To falszywka! Zmyslenie od pierwszego do ostatniego slowa! - I co z tego? Nie mozna wygrac w stanie wojennym z "Zolnierzem Wolnosci". Przegramy, to oczywiste. Nie mialam ochoty przegrywac z "Zolnierzem Wolnosci" i zreszygnowalam z procesu. Jedyny pozytek z sadowego pomyslu byl ten, ze poznalam Piesiewicza; ze Piesiewicza poznalam z Kieslowskim; ze razem zrobili pozniej kilkanascie filmow. Nie jest to zly wynik jak na jedna ubecka falszywke. Uwazalam, ze -- jak wiele innych falszywek -- i ta powstala w bezpiece. W marcu 1982 napisal o niej Stanislaw Podemski w "Polityce" w felietonie "Paszkwil". Do redakcji zadzwonil z oburzeniem general Baryla, szef Zarzadu Politycznego WP. Podsunelo to Podemskiemu mysl, ze tekst wyprodukowala propaganda wojskowa. Utwor ten, przez ubekow napisany czy przez wojskowych, mniejsza o to, jest jednym z najbardziej idiotycznych tekstow, jakie czytalam w zyciu. 4. Szesnascie lat po druku w "Zolnierzu Wolnosci" falszywka zmartwychwstala. Zamiescily ja dwa poznanskie pisma: "Dziennik Poznanski" i "Polskie Sprawy". Poslowie Unii Wolnosci zawiadomili prokuratora generalnego o popelnieniu przestepstwa. Prokuratura poznanska wszczela sledztwo. Ustalila, ze "Dziennik" przedrukowal tekst z "Polskich Spraw", a "Polskie Sprawy" sprawdzily przed publikacja jego autentycznosc. Na prosbe "Polskich Spraw" zajal sie tym przewodniczacy okregu Stronnictwa Narodowego. Zajmowal sie przez piec lat (1991-1995). Pytal: premiera, marszalka Sejmu, ministra spraw wewnetrznych, ministra sprawiedliwosci i Urzad Ochrony Panstwa. (Sprawdzajac autentycznosc "wywiadu", mnie, rzekomej autorki, nie pytal nigdy i o nic...) UOP i Ministerstwo Spraw Wewnetrznych odmowily weryfikacji, bo tekst nie mial znaczenia dla bezpieczenstwa panstwa. Inne urzedy nie stwierdzily, ze jest falszywka. Nie stwierdzily wprawdzie, ze jest autentyczny, ale "Polskie Sprawy" opublikowaly "wywiad". Prokuratura poznanska umorzyla sledztwo. Nikt nikogo nie lzyl, nie wyszydzal i nie ponizal z powodu przynaleznosci narodowosciowej, rasowej lub etnicznej. "Wywiad" opublikowano po to jedynie, by zainteresowac nim wlasciwe organy i sluzby. 5. Tekst zaczal krazyc po Polsce znacznie razniej niz w stanie wojennym. Czestochowski zarzad rejonu "Solidarnosci 80" powolal sie nan w liscie do prezydenta. (Kancelaria Prezydenta RP zwrocila sie do mnie z prosba o wyjasnienie). Przekazuja go sobie z rak do rak parafianie kosciola sw. Brygidy. Obszerne fragmenty czytaja na glos sluchacze Radia Maryja w "Rozmowach nie dokonczonych", a ksiadz Rydzyk powtarza w oslupieniu: - To straszne, to straszne... Pisza do mnie listy czytelnicy "Gazety Wyborczej". Pytaja, jak bylo, bo "w pewnym towarzystwie rozmawiano o wywiadzie" i oni nie wiedzieli, co myslec... 6. Dlaczego ludzie wierza w tak glupi i prymitywny tekst? CZY CZLOWIEK MOZE UWIERZYC WE WSZYSTKO? Spytalam o to kilku rozsadnych profesorow: historyka, socjologa, psychiatre, historyka idei, psychologa i ksiedza. Historyk (Henryk Samsonowicz) powiedzial, ze zawsze wierzyli w bzdury, ale nie wszystkie. W te tylko, ktore poprawialy samopoczucie. Cosmasowi, podroznikowi bizantyjskiemu, uwierzyli w VI wieku, ze ziemia nie jest kula. Ludzie pospadaliby z niej, tlumaczyl logicznie, a uwierzyli ci, ktorzy bali sie podrozy na poludnie. Nie wyruszymy, mowili, bo nie chcemy spasc. Biskupowi w XII w. uwierzyli, ze istnieje krolestwo ksiedza Jana. Rycerzom krzyzowym dzialo sie w Europie coraz gorzej, wiec falszywka o poteznym krolestwie "gdzies na wschodzie", w dodatku z ksiedzem na czele, dzialala kojaco. Polacy uwierzyli Wincentemu Kadlubkowi, ze pobili Aleksandra Wielkiego. Rozumowanie bylo proste. Aleksander podbil caly swiat, a nas nie podbil. Dlaczego? Widocznie nie mogl. Jak go pokonalismy? W otwartej walce -- nie, a wiec podstepem. Ksiaze Leszek wymalowal tarcze... i tak dalej. Najprawdziwsza, XIII-wieczna falszywka dla pokrzepienia serc. Czlowiek musi miec mit, poniewaz nie chce o sobie zle myslec. Mit przerzuca winy na innych, a nam przydaje wartosci. General Baryla wierzyl, ze dobrym Polakiem jest on sam. A skoro Geremek go zwalcza, jest zlym Polakiem. Falszywka zohydzala Geremka, wiec wywyzszala generala Baryle. Kadlubek pokonal Aleksandra, Baryla -- Geremka i obaj mogli myslec lepiej o sobie. Socjolog (Miroslawa Marody) mowila, ze ludzie wierza w to, co potwierdza ich wizje swiata. W naszej, polskiej wizji swiat sklada sie nie z jednostek, lecz z grup. Swoi -- to moja grupa, cala reszta to obcy. Patrzymy na czlowieka i myslimy: z kim on trzyma, kto stoi za nim. Nie jest wazne -- kim jest. Wazne -- kogo reprezentuje. I -- co najwazniejsze -- w czym moze nam zagrozic. Psychiatra (Andrzej Piotrowski) opowiadal o poczuciu zagrozenia wsrod pacjentow. Przez czterdziesci lat mial pacjentow z urojeniami, ktorzy opowiadali o wrogu. Wrog chcial zabic, zakazic, nekac, rzucic urok lub wykrasc tajemnice. Mial aparaty podsluchowe albo wysylal fale, kiedys radarem i przez radio, ostatnio faksem i komputerem. Wrog bywa anonimowy albo z nazwiskiem. Czasami jest to cala grupa etniczna. Jedyna grupa etniczna, ktora pojawia sie w tresciach psychotycznych, sa Zydzi. Niemcy -- nie. Rosjanie -- nie. Tylko Zydzi. Czasami pojawiaja sie istoty najwyzsze, na przyklad Bog. Pojawia sie i Diabel. Role sa rozdane na zawsze: Bog nagradza, Diabel czyni zlo, a Zyd sie czai. Socjolog: - Zydzi nadaja sie do tworzenia mitow jak malo kto. Wiadomo, kto jest Niemcem, i nie kazdy moze nim byc. Nie kazdy moze byc Rosjaninem. Zydem -- moze byc kazdy. Nie mozna ich rozpoznac po niczym, z wyjatkiem cech dzialania. Sa grupa. Dlaczego nie mieliby byc? My jestesmy grupa i oni sa, i maja wlasne interesy, ktore zagrazaja naszym. Dlaczego ludzie uwierzyli w falszywke z "Zolnierza Wolnosci"? Bo dokladnie odpowiadala tej wizji. Milo jest zyc z poczuciem, ze w swiecie panuje porzadek i ze my ten porzadek przejrzelismy... Psycholog (Janusz Czapinski): - Ludzie wierza w to, co usprawiedliwia porazki. Mezczyzna, ktory cierpi na impotencje i nie chce, nawet przed soba, przyznac sie do przypadlosci, mowi o kobietach, ze kurwy. Na co cierpia ludzie, ktorzy powaznie traktuja falszywke o Geremku? Na wszystko. Na biede. Na nieudolnosc, na brak wyksztalcenia i na lek przed wymagajacym swiatem. Czytajac te brednie -- uspokojaja sie. Juz wiedza, dlaczego jest zle, dlaczego stracili prace, corka sie rozwodzi, a syn stal sie narkomanem. Jak to dlaczego? Bo z Zachodu wtargnal do nas zydowsko-liberalny poglad na swiat. Zdeprawowal syna i naruszyl obyczaje przyzwoitej dotad corki. Coz to za pomysl -- rozwod! Nie polski, nie nasz. Napoleona? Widocznie tez byl przeciw nam w zmowie. Takie myslenie zwalnia od odpowiedzialnosci za wlasny los. Ktos przeciez te zyciowe losy rozdaje. Najpewniej tajna organizacja, skoro nie my. Swiadomosc, ze sie ja przeniknelo, przynosi ulge. Czlowiek juz wie, dlaczego zycie nie ulozylo sie tak, jak sobie wymarzyl, majac pietnascie lat. Historyk idei (Jerzy Szacki): - Historia mysli spolecznej uczy tego jedynie, ze bzdura byla, bedzie i jest. Tezy o homo sapiens nie nalezy traktowac zbyt doslownie, poslugiwanie sie rozumem nie jest cecha gatunkowa rodzaju ludzkiego. Czlowiek uzywa rozumu, kiedy musi, kiedy chce nadac pozor racjonalnosci temu, w co wierzy od dawna. Przesadami kieruje sie znacznie chetniej. Przed-sadami. Wierzy, zanim zaczyna myslec. Dzieki temu jest w gromadzie, na kupie, bezpieczny, bo wsrod swoich. Latwiej jest zyc z przesadem niz z mysleniem. Ja przeciw rozumowi nic nie mam, tyle ze nie zywilbym wybujalych nadziei, iz czlowiek, jak mawial Kant, w swoja pelnoletnosc wchodzi. Bo tez i czasy mamy nielekkie. Wala sie nadzieje, autorytety, mity i caly uporzadkowany swiat. Przedtem bylo wszystko jasne: czerwone pojdzie sobie i zapanuje szczesliwosc. Bedzie zamoznie i sprawiedliwie i Zydzi przestana rzadzic wszystkim. A tu nie tylko lepiej sie nie dzieje, lecz na odwrot, gorzej pod pewnymi wzgledami. Cale to postmodernistyczne gadanie skads w koncu sie bierze. Z rozsypanego swiata. Najlepsza strategia w takich czasach to wrocic do tego, co pewne. A co jest pewne? Co nienowe. Co wszyscy wiedza. Co ja wiem. A jesli ktos wie co innego, to go przepedzic... Bardziej od glupoty niepokoja mnie przywodcy, ktorzy wiedzac, jak naprawde jest, odwoluja sie do pokladow... Nie lubie tego slowa... Do pokladow naiwnosci. Klamia, ale to nie ma znaczenia. Ludzie wierza im -- bo maja ograniczony krag doswiadczen, bo malo wiedza, malo czytaja, w ogole nie czytaja i szukaja wyjasnien prostych. Ksiadz (Mateusz Matuszewski): - Od lat ucze religii w warszawskim liceum. To dobra szkola, z autorskimi, ambitnymi klasami. Sa w nich lekcje historii i kultury Zydow. Ostatnio uczniowie zorganizowali sesje naukowa "Chrzescijanstwo a judaizm, Polacy a Zydzi" i przygotowali zupelnie niezle referaty. Sa to zdolni ludzie, niezaleznie mysla, czesto -- jak to w mlodosci -- buntuja sie przeciw opiniom rodzicow. Antysemickie poglady smiesza ich. Nie oburzaja, raczej budza zazenowanie i wesolosc. Wiem, co bedzie dalej. Za pare lat przyjda, zeby im ochrzcic dziecko. Jak dzisiaj przychodza uczniowie sprzed kilku lat. Porozmawiamy przy okazji. Dowiem sie o ich pierwszych klopotach, o rozczarowaniach codziennoscia. Juz beda pogodzeni z rodzicami, a ktorys powie: "Wie ksiadz... to, co mowil moj ojciec, wcale nie bylo takie glupie...". Po czym w kolejnej klasie kolejny ambitny nauczyciel podejmie temat "Polacy -- Zydzi, chrzescijanstwo-judaizm." Bog patrzy na to spokojnie, bo jest wieczny i ma czas. Co do mnie, czuje niepokorne zniecierpliwienie. --------- Hanna Krall - reporterka, pisarka. Wydala m.in.: zbiory reportazy "Trudnosci ze wstawaniem" (1988, poza cenzura), "Hipnoza" (1989), "Taniec na cudzym weselu" (1992) i ostatnio "Dowody na istnienie"; powiesci "Sublokatorka" (Paryz 1985) i "Okna" (Londyn 1987), zapis rozmowy z Markiem Edelmanem "Zdazyc przed Panem Bogiem" (1977). [Przyp. GW] ________________________________________________________________________ Gazeta Wyborcza, 1997, dokladna data nieznana. Slawomir Mrozek SPISEK ====== Bardzo chcialbym uwierzyc w Spisek. Byc przekonanym, ze gdzies za gorami i lasami, a moze w sasiedniej piwnicy, zbieraja sie Medrcy Syjonu czy czego innego i radza. A co uradza, to realizuja. Rozsylaja po swiecie poslancow przebranych za nieposlancow, tajemnymi kanalami przekazuja rozkazy swoim platnym pacholkom, lokajom i slugusom. Ci z kolei infiltruja, penetruja i manipuluja. Kim? Co za pytanie! Bezwiednymi wykonawcami, oczywiscie, mimowolnymi narzedziami, subiektywnie nieswiadomymi, ale obiektywnie dzialajacymi na rzecz. Poplecznikami, marionetkami, kuklami. Woda na mlyn. I wreszcie, na samym koncu, ale ten koniec jest najwazniejszy, bo docelowy -- nami, niewinnymi ofiarami. To o nas wlasnie chodzi, to my jestesmy stawka w tej grze. Ja na przyklad. Siedze sobie przy stole i pije herbate, ale czy wiem, co sie za tym kryje? Kto za tym stoi? Nie wiem. Chyba ze sie dowiem, czyli uwierze w Spisek. Wtedy wszystko staje sie jasne i uklada sie, jak to sie kiedys pisalo, a teraz mowi: "w logiczna calosc". Spisek, nie jakies tam tylko wiadome sily, okreslone kola i pewne kregi. Jesli wiadome, okreslone i pewne, to przyjemnosc jest tylko czesciowa. Jedynie spisek by mnie zadowolil. Bowiem spisek na tym wlasnie polega, ze nic o nim nie wiadomo poza tym, ze jest. Im mniej wiadomo, tym bardziej jest. Wiecej, wlasnie jego tajemniczosc jest dowodem na jego istnienie, gdyby spisek nie byl tajemny, toby nie byl Spiskiem. Ukrywaja sie, cholery, nie widac ich, to znaczy, ze sa. Im mniej ich widac, tym bardziej sa. Gdy nie widac ich zupelnie -- sa w calej okazalosci. Dlaczego chcialbym wierzyc w Spisek? Zeby nareszcie wiedziec, na czym to wszystko polega, ktoredy to, panie, leci. Wiedziec, ze ktos to wszystko jednak kontroluje. Nawet przeciwko mnie, ale kontroluje. To by znaczylo, ze kontrolowac mozna, ze to wszystko da sie jednak kontrolowac. Mnie, psiakrewie, kontroluja, ale jesli wszystko jest kontrolowane, a najlepszy dowod, ze jest, skoro mnie kontroluja, to ja moge kontrkontrolowac. Odetchnalbym z ulga wiedzac, ze to nie bezimienny chaos mna rzadzi, ale ktos czy cos. Razniej by mi bylo. Dlaczego wiec nie moge uwierzyc w Spisek? Bo widze, ze tego swiata kontrolowac juz sie nie da. Owszem, pomniejszych, a nawet calkiem sporych mafii, sitw, grup politycznych, religijnych, finansowych i narodowosciowych konspiracji, ukladow, rak, ktore reke myja, jest wiele i coraz wiecej, ale wlasnie dlatego ten jeden wielki, globalny i centralny Spisek coraz mniej jest mozliwy. Na swiatowa skale nikt juz nie kontroluje niczego, nie dlatego zeby nie chcial, kandydatow nie brakuje, tylko dlatego ze nie moze. Ostatnia taka, w swoim czasie dosyc udana, proba byla imperialna, komunistyczna swiatowka z centrala na Kremlu. Nikt nie moze jej zarzucic, ze sie nie starala ani ze nie umiala, KGB pozostanie niedoscignionym wzorem. A jednak ostatecznie nawet jej sie nie udalo. Duch czasu przestal jej sprzyjac. Wszystko stalo sie juz tak wspolzalezne jedno od drugiego, tak pogmatwane, ze nacisnac tu, aby wyskoczylo tam, juz sie nie da. Owszem, naciska sie, ale wyskakuje nie to, czego sie chcialo, i w dodatku gdzie indziej. Przepychanka, a nie naciskanie guzikow, jest znamieniem naszej epoki. Wszystko juz mozna, ale nic sie juz nie da. Drobnica jest coraz bardziej ruchliwa, a calosc coraz bardziej sparalizowana. Wielkie kola grzezna w ruchomych piaskach. Statek Szalencow nie ma juz kapitana, pytanie, czy ma jeszcze ster. Przodem kroczy niepewnosc, za nia idzie strach. Na statku zrobilo sie za ciasno, zeby sie na cokolwiek szerzej zamachnac. Wlasnie, za ciasno. Gdzie w tej ciasnocie jaka tajemniczosc, jakie sekrety? Swiat coraz bardziej przypomina wielorodzinne mieszkanie komunalne za wspolna kuchnia, korytarzem i lazienka. Wszyscy wiedza, co sie gotuje w cudzym garnku i co kto robi w ubikacji. Niech ktos sprobuje miec dzisiaj swoje sekrety. Ale nikt nawet nie probuje, przeciwnie, kazdy od razu leci do telewizji, zeby tam wszystko opowiedziec i pokazac. Raj dla ekshibicjonistow, a staja sie nimi nawet ci, ktorzy dotychczas nie przejawiali tych sklonnosci, i ja im sie nie dziwie, trudno nie byc wspolczesnym. Wiek XIX stworzyl pojecie prywatnosci, wiek XX u swego konca z nia konczy i ekshibicjoznizm staje sie cnota. Dawniej taki biedak mogl pokazywac najwyzej w bramie, dzisiaj moze w Internecie, choc woli w telewizji, bo tam wieksza publicznosc, wieksza slawa i w dodatku pieniadze, jesli ma do pokazania cos, co szczegolnie powinno pozostac w ukryciu. Na przyklad sekrety cudze. Powinno, ale juz nie dzisiaj. Gdyby dzisiaj zawiazal sie taki Spisek, a jakim marze, chocby trzyosobowy, jutro kazdy ze spiskowcow opowiedzialby o tym w talk-show, jeden w NBC, drugi w CBN, trzeci w NCB. Zgadzam sie, ze Spisek jest nam potrzebny psychicznie, a nawet ze wzgledow praktycznych przydalby sie jak nigdy. Totez kto tylko moze, wen wierzy. Coz, kiedy ja nie moge. ________________________________________________________________________ Jurek Krzystek NOWINKI (MUZYCZNE) Z EUROPY =========================== Po paroletniej przerwie spedzilem 10 dni w Europie, a konkretnie Francji, spedzajac duza czesc czasu na sluchaniu kompaktow w domu zaprzyjaznionego krytyka muzycznego, ktory z racji zawodu ma tych kompaktow w domu ok. 10 tysiecy, w tym wszystkie najnowsze pojawiajace sie na rynku. Sprobuje podzielic sie swoimi wrazeniami dotyczacymi najnowszych trendow, tak jak je zdolalem sam ustalic na podstawie wyrywkowej i krotkotrwalej orientacji. Po pierwsze wiec, niebywaly rozkwit wykonawstwa muzyki "dawnej", przez ktore to slowo nalezy rozumiec mniej znana, na ogol wczesna muzyke barokowa i wszystko co od niej wczesniejsze. Za mniej znana muzyke baroku uwazam tworczosc kompozytorow o pokolenie lub dwa wczesniejszych od Bacha i Haendla. Dla mnie osobiscie odkryciem byla muzyka takich kompozytorow francuskich jak Marc-Antoine Charpentier (1643-1704) czy Sebastien de Brossard (1655-1730). Nowo nagrywana muzyka nie ogranicza sie zreszta do Baroku, wydobywajac na swiatlo dzienne takich malo (chyba...) znanych kompozytorow jak Jean-Joseph Cassanea de Montonville (1711-1772), ktorego juz chyba nalezy zaliczyc do klasycyzmu, a ktory skomponowal szereg Grands Motets i dal poczatek slynnym Concerts Spirituels, bedacym preferowanym rodzajem muzyki wykonywanej publicznie w Paryzu w polowie XVIII wieku. Po drugie, jak najbardziej zwiazane z pierwszym, rozkwit wykonawstwa sprowadza sie rowniez do pojawienia sie duzej liczby nowych (dla mnie...) a znakomitych zespolow specjalizujacych sie w tej muzyce. Jest to jakby druga, a moze trzecia generacja ansambli wykonujacych muzyke dawna na oryginalnych instrumentach w sposob mozliwie nablizszy oryginalnym interpretacjom. Do generacji pierwszej zaliczylbym zespoly znane juz w latach 70-tych jak Concentus Musicus Wien Nicolausa Harnocourta czy Academy of Ancient Music Christophera Hogwooda, zas generacji drugiej te, ktore pojawily sie w latach 80-tych, na czele z English Concert zalozonym i prowadzonym przez Trevora Pinnocka, a poza tym Hannover Band, London Classical Players, English Baroque Soloists, La Petite Bande i innymi. Wsrod owej nowej generacji zauwazylem i natychmiast docenilem zespol zwacy sie Les Musiciens du Louvre a grajacy pod kierownictwem mlodego (<40 lat) fagocisty o nazwisku Marc Minkowski. Owze wywodzi swoj rodowod muzyczny z innego, starszego i bardziej ustabilizowanego zespolu Les Arts Florissants zalozonego i prowadzonego przez zasiedzialego we Francji Amerykanina Williama Christie. Tym niemniej nagrania Muzykow z Luwru przedstawiaja nam muzyke wczesnego baroku na zupelnie innym szczeblu swiezosci i spontanicznosci, nadajac im po prostu pelnie zycia. Przykladem wysluchana plyta z muzyka religijna Charpentiera zawierajaca Messe de Noel czyli Pasterke, jak rowniez wyjatkowo znane z sygnalu Eurowizji Te Deum. Nie przypadkiem plyta zostala zjechana przez konserwatywnych krytykow. Minkowski specjalizuje sie wyraznie w wydobywaniu z cienia mniej znanych utworow znanych kompozytorow. Wysluchalem np. i goraco polecam nagranie opery Haendla Rinaldo, z robiaca obecnie duza kariere spiewaczka Anne-Sophie von Otter w roli glownej, a takze brawurowo pokonujaca ciemnym altem najdziksze koloratury Ewa Podles. Z duza ciekawoscia zdjalem z polki kompakt z nagraniem opery Hippolyte et Aricie mojego ulubionego kompozytora baroku Jean-Philippe'a Rameau i nie zawiodlem sie nic a nic. O Rameau przyrzekam osobny felietonik na boku, w kazdym razie Hipolit i Arycja jest pierwsza opera tego tworcy, ktory splodzil ja w dosc dojrzalym wieku 54 lat i spowodowal tym niebywaly skandal w konserwatywnym swiatku muzycznym Paryza, gdzie niepodzielnie krolowaly do tamtej pory konwencje stworzone przez Jean-Baptiste Lully'ego. Nota bene Minkowski zabral sie i za Lully'ego (opera "Phaeton"), ale nie zdazylem tego produktu wysluchac. Minkowskiemu zreszta wrozy sie (a przynajmniej wrozy moj znajomy krytyk) duza kariere zawodowa, wiec sledzcie to nazwisko. W ubieglym roku zaproponowano mu poprowadzenie nie byle gdzie, bo na glownym Festiwalu Salzburskim, singspielu Mozarta "Uprowadzenie z Seraju". Widzialem nagranie video tego przedstawienie, a przynajmniej jego czesc. Muzycznie bardzo udane, niestety Minkowskiego 'ozeniono' z rezyserem o nazwisku brzmiacym cokolwiek z arabska, ktory postanowil uaktualnic libretto w ten sposob, ze przedstawil cala historie jako powiazana z ruchem wyzwolenia Palestyny. Osmin z Kalasznikowem... brrr... wylaczylem po pierwszym akcie. Nawet Mozart czegos takiego nie wytrzyma. A pomyslec, ze wiele lat temu, na festiwalu w Aix-en-Provence, zzymalismy sie wspolnie z moim przyjacielem-krytykiem na inscenizacje mozartowskiego Wesela Figara, ktorego akcje pewien argentynski z kolei rezyser- eksperymentator (Jorge Lavella) postanowil przeniesc na przelom XIX/XX wieku z pelnymi tego konsekwencjami, a wiec i bzdurami (jako bowiem wytlumaczyc istnienie prawa pierwszej nocy okolo 1900 r. w Hiszpanii?)... I to wszystko pod znakomity akompaniament Academy of St. Martin-in-the-Fields z Nevillem Marrinerem. Coz, dywagacje zniosly mnie gdzies daleko w bok, a mialo byc o wykonawstwie muzyki baroku. Teraz wiec bedzie o innej grupie, zwacej sie Florilegium. Zalozony w 1991 roku zespol muzyki dawnej o miedzynarodowym rodowodzie i takimz skladzie (glownie brytyjsko/holenderskim). Dwa nagrania z wiolonczelista holenderskim Pieterem Wispelweyem zrobily istna furore. Ja sam wysluchalem koncertow wiolonczelowych Vivaldiego, zaiste wspaniale granych i nagranych. Glowna rewelacja byl dla mnie dzwiek orkiestry, daleki od ascetycznego brzmienia zespolow "autentycznych" pierwszej, a nawet i drugiej generacji. Uzycie zas gitary jako instrumentu wspomagajacego basso continuo bylo pomyslem, no... fenomenalnym. Ze tez nikt na to wczesniej nie wpadl, a podobno jest to jak najbardziej stylowe, tylko ze calkowicie w ciagu wiekow zapomniane. Przypomnialem sobie, jaka rewelacja bylo dla mnie nagranie L'Estro Armonico Vivaldiego z lat 60-tych w wykonaniu Akademii St. Martin-in-the-Fields z Marrinerem, ktorzy w basso continuo uzyli oprocz zazwyczaj stosowanych klawesynu i wiolonczeli dodatkowo organow i teorbanu i jak zmienilo to dzwiek orkiestry w dolnym rejestrze. Co to jest basso continuo, czyli po polsku bas general, albo bas cyfrowany, bedzie nastepnym razem, a na razie polecam goraco Wispelweya i Florilegium. Kolejne dwa nagrania, ktorych w sposob wyrywkowy (bo kazde sklada sie z kilku, a moze kilkunastu kompaktow) wysluchalem w Paryzu, to dwa nowe cykle koncertow fortepianowych Mozarta, oba w duchu i manierze "autentyzmu". Pierwsze jest dzielem Roberta Levina, grajacego na pianoforte, oraz Academy of Ancient Music z Christopherem Hogwoodem. Drugie zas pianoforcisty belgijskiego o nazwisku Jos van Immersel, ktoremu towarzyszy zespol (znowu dla mnie nowy) Anima Eterna. Immersel zalozyl go w 1985 roku i prowadzi do dzis. Tu kolejna dygresja terminologiczna: instrument bedacy prototypem wspolczesnego fortepianu nazywa sie po angielsku "fortepiano" w odroznieniu od "piano". W zwiazku z tym o wykonawcy pisze sie "fortepianist" zeby go nie pomylic z "pianist". Ale co zrobic w jezyku polskim, gdzie owze instrument nazwano "pianoforte" celem odroznienia od "fortepianu"? Dlatego Immersela nazwalem pianoforcista, choc nie bardzo dobrze to brzmi. Moze pozostac przy "fortepianiscie"? Oba nagrania sa calkowicie akceptowalne od pierwszej chwili i korzystnie odrozniaja sie od klasycznego juz kompletu koncertow Mozarta w wykonaniu Malcolma Bilsona i English Baroque Soloists z Johnem Eliotem Gardinerem. Bilson gra, powiedzmy, w sposob akademicki i choc calkowicie poprawny, to nagraniu tamtemu brakuje spontanicznosci, a i dzwiek nie jest specjalnie ladny. Coz, przez dlugie lata tak sie te muzyke gralo w sposob "autentyczny", ale na szczescie nic nie stoi w miejscu i mamy podwojna konkurencje. Levin jest rowniez profesorem i uczy muzyki na Harvardzie (Bilson na innym uniwersytecie amerykanskim, nie pomne na ktorym), ale jego gra nie jest akademicka. Aby nadac autentycznosci jak najglebsze znaczenie, zarowno Levin jak i cala Akademia Hogwooda przemiescili sie na czas nagran do Salzburga, aby moc sie posluzyc autentycznym pianoforte bedacym z gora dwiescie lat temu wlasnoscia Mozarta. Wynik jest na pewno udany, ale mam zastrzezenia do dzwieku orkiestry, ktora zaliczam do pierwszej generacji (o generacjach bylo poprzednim razem) tego rodzaju zespolow i ktora choc gra ladniej niz na starych nagraniach (jesli ktos poslucha np. Muzyki na wodzie Haendla w ich wykonaniu z lat 70-tych, to uszy wiedna), to ustepuje pola generacji aktualnej, ktora po prostu gra piekniejszym dzwiekiem. W sumie wiec bardziej mi przypadl do gustu van Immersel za swa orkiestra, ktory wspolnie z nia gra pieknym dzwiekiem, zywo, spontanicznie, nie akademicko i w ogole pod kazdym wzgledem znakomicie. Levin z kolei stosuje cos, czego brak mi we wspolczesnej praktyce wykonawczej koncertow Mozarta, a co sie samo prosi: akompaniuje orkiestrze podczas tutti. Tu potrzebna kolejna dywagacja: przyjelo sie w owej praktyce, ze podczas fragmentow 'tutti', czyli gdy prowadzenie tematu przejmuje od solisty pelna orkiestra, pianista siedzi na stolku z opuszczonymi lub zalozonymi rekami i czeka na kolejne swoje wejscie. Nic takiego nie mialo miejsca za czasow Mozarta. Pianista (na ogol zreszta sam kompozytor, bo wiekszosc koncertow Mozart napisal dla samego siebie), podbudowywal w tych momentach partie orkiestry akordami, poniekad w stylu barokowego basso continuo. Akordy te sa zreszta zaznaczone wyraznie w partyturach koncertow, ale jakos przyjelo sie uwazac, ze pianiscie nie przystoi bawic sie w akompaniatora i w rezultacie praktyka ta zanikla. Levin ja przywraca, ze znakomitym moim zdaniem skutkiem, wzbogacajac dzwiek orkiestry. (Byc moze Immersel robi to samo, nie wbilo mi sie to w pamiec.) Skoro juz jestesmy przy Mozarcie, to wspomnijmy cykl wszystkich sonat fortepianowych Mozarta nagranych na pianoforte przez artyste o nazwisku Ronald Brautigam, dla firmy BIS. Goraco polecam to nagranie, gdyz bodaj pierwszy raz przekonalem sie, ze pianoforte nie musi koniecznie brzmiec jak rozstrojone pianino u cioci Mani i mozna z niego wydobywac piekny, gleboki ale i subtelny dzwiek przy pelnej przejrzystosci wlasciwej dla tego instrumentu a nieobecnej we wspolczesnym fortepianie. Ciekawe przy tym, ze instrument, na ktorym gra Brautigam jest wspolczesna kopia, a nie oryginalem. Okazuje sie bowiem, ze nawet oryginalny instrument, taki np. na jakim gra Levin u Hogwooda, wcale nie musi brzmiec "autentycznie", gdyz z koniecznosci musial byc tyle razy remontowany, ze nie ma spososbu, aby zachowal oryginalne brzmienie. W zwiazku z tym nigdy sie na 100% nie dowiemy jak brzmialo pianoforte Mozarta, mozna tylko sie domyslac, wiec dlaczego nie wyprodukowac czegos, co przy okreslonych ograniczeniach technicznych daje ladny dzwiek? Dodajmy do tego, ze Brautigam jest, jak zwa to tubylcy z moich stron swiata "one hell of a (forte)pianist" i wychodzi znakomity cykl. Zapomnialem dodac, ze nagrania zarowno Florilegium jak i Immersela zostaly zrealizowane przez holenderska firme Channel Classics, ktora mozna odwiedzic na WWW pod: http://www.channel.nl/ Jurek Krzystek ________________________________________________________________________ Jurek Karczmarczuk COS Z (SCIENCE?) FICTION ======================== Poszedlem do kina na "Starship Troopers". Jest to film fantastyczno-naukowy, wojenny, obrazujacy zmagania ludzi z pajakopodobnymi obrzydliwstwami na obcych planetach. Nie, nie jestem az takim bezkrytycznym fanem SF, zeby chodzic na wszystkie mozliwe produkcyjniaki w tym stylu. Poszedlem z trzech roznych powodow, trzeci jest tematem niniejszego felietonu. Pierwszy jest dla Czytelnika malo istotny: poniewaz ucze komputerowej syntezy obrazow, od czasu do czasu inspiruje sie filmowymi efektami specjalnymi, a takze ewidentnymi kiksami, w rodzaju dymu czy rozproszonego oswietlenia w prozni oraz bledami animacji, a potem zadaje studentom zlosliwe pytania, co na ogol sie konczy zle, bo studenci informatyki we Francji niejako z definicji nienawidza i nie powazaja fizyki.... Drugi powod to nazwisko rezysera. Paul Verhoeven nakrecil "Total Recall", "Basic Instinct", a takze "Robocopa", ale i powazniejsze dziela, wiec filmy roznej wagi, ale niewatpliwie jest to bardzo porzadny rzemieslnik i bardzo wyrafinowany, inteligentny tworca. Efekty mnie troche zawiodly. Statki kosmiczne najwyrazniej wydzierzawione z garazu Lucas Films: najklasyczniejsza, znana wszystkim flota imperialna, a bojowe mundurki i helmy dzielnych strzelcow -- zywcem wziete z policyjnych garniturow z Robocopa. Wlasciwie nie bylo nic nowego, pomijajac szczegolnie antypatyczne potwory, z ktorych jeden mial wiele oczu i lubil wysysac ludzkie mozgi, ale gdzie im tam do Aliena. A strzelcy piora do potworow z boni maszynowej i czesto nie zdazaja, bo potwory sa wytrzymale. Mozna sie zapytac, dlaczego nie uzywaja ani laserow ani bazook, ani nic porzadniejszego, ale to jest wlasnie perwersja Verhoevena, ktory ze smiertelna powaga i szacunkiem dla autora scenariusza zrealizowal dzielo, ktore z tamtego zrobilo idiote. (Miotacze ognia bylyby zreszta najlepsze, ale na to maja wlasnie monopol nasze potwory.) Trzeci powod, to scenariusz, oparty na oslawionej ksiazce Roberta Heinleina o tymze tytule. Ksiazka zostala napisana w 1959 roku, a ja ja po raz pierwszy (i ostatni! -- ale dosc dokladnie...) przeczytalem jakies dziesiec lat pozniej. Verhoeven i jego wspolpracownicy wiele szczegolow zmienili, ale duch ksiazki zostal, wzbogacony tylko o przymruzenie oka podobne do tego jakie widac w Robocopie. Jeszcze do tej paraleli wrocimy. W kazdym razie znajac ksiazke zaniepokoilem sie i poszedlem na film. Robert Anson Heinlein jest jednym z najbardziej znanych i uznanych pisarzy SF. Urodzil sie w 1907, a zmarl w 1988 roku i pod koniec zycia kazda jego ksiazka byla traktowana jako wydarzenie i szeroko dyskutowana. Ba, brana dokladnie pod lupe i to nie bez powodu. Heinlein reprezentowal przedziwna ideologie pelna faszystowskich odniesien, zamordyzmu, skrajnie prawicowych pomyslow na urzadzenie spoleczenstwa przyszlosci, a jednoczesnie jak gdyby walczyl z negatywnymi nastepstwami ukierunkowania polityki na sile i twarda reke. Ludzie u niego sa porzadni i wlasciwie dobrzy. Tylko jak czasami cos zasuna, to sie robi slabo. Przez wiele lat Heinlein mial opinie pisarza niebezpiecznego i oczywiscie na tym gral, w Ameryce przysparzalo mu to wielu wielbicieli i przysparza do tej pory. Uzasadnial, ze spoleczenstwo musi byc wziete zelazna reka za buzie, a sprawiedliwosc wymierzana bezlitosnie i krwawo, ale ze maja to robic ludzie dobrzy i porzadni i w oparciu o uznane kryteria moralne. W 1953 roku pisal: I believe in my fellow citizens. Our headlines are splashed with crime, yet for every criminal there are 10,000 honest, decent, kindly men. If it were not so, no child would live to grow up. Business could not go on from day to day. Decency is not news. It is buried in the obituaries, but it is a force stronger than crime. ... I believe in the honest craft of workmen. Take a look around you. There never were enough bosses to check up on all that work. ... I believe that almost all politicians are honest ... there are hundreds of politicians, low paid or not paid at all, doing their level best without thanks or glory to make our system work. ... And finally, I believe in my whole race. Yellow, white, black, red, brown. In the honesty, courage, intelligence, durability, and goodness of the overwhelming majority of my brothers and sisters everywhere on this planet. I am proud to be a human being. I believe that we have come this far by the skin of our teeth. That we will always make it just by the skin of our teeth, but that we will always make it. Survive. Endure. No i dobrze. Mozna taki styl przypisac atmosferze zimnowojennej i koniecznosci uzasadnienia swiatu i sobie, ze we are the Champions. Ale w 1988 gdy slowa te powtorzyla zona Roberta, Virginia Heinlein, nagrodzono ja burza oklaskow, gdyz dobre to bylo. Tylko w "Starship Troopers", w ksiazce (film to opuscil) pewien ekspert wyjasnia mlodemu czlowiekowi tajniki pojecia tego co dobre, czyli Wartosci. (Cytuje z pamieci, do tej ksiazki juz chyba nie zagladne...) "Byli rozni tacy, ktorzy twierdzili, ze rzecz w sobie nie ma zadnej wartosci, ze dopiero ludzka praca wen wlozona, nadaje jej ten atrybut. Jacys komunisci, czy inni durnie to twierdzili. A przeciez jesli wezmiesz babke z piasku (mud pie), to zeby nie wiem ile ludzkiej pracy w to wlozyc, to to zawsze bedzie bezwartosciowa babka z piasku! Nie, jak cos ma wartosc, to ma, a jak nie ma, to nie ma". Do tej pory nie wiem, czy Heinlein sie wyglupial, czy naprawde myslal w poprzek. Niewatpliwie byl czlowiekiem, dla ktorego pojecia konwencjonalne, jak np. Sztuka nie za bardzo mialy sens. No i fakt, w jego ksiazkach artystow nie ma w ogole. Jeszcze ten temat poruszymy. A wiec politycy sa z gruntu dobrzy... W "Starship Troopers" -- w obu wersjach, gdyz to jest clou sprawy, spoleczenstwo Ziemian dzieli sie na Cywili i Obywateli. Cywile sobie zyja i rozne rzeczy robia, ale ani nie moga niczym rzadzic, ani nawet glosowac. Jakikolwiek wplyw na polityke maja tylko Obywatele -- ludzie, ktorzy przeszli solidna sluzbe wojskowa (a wlasciwie: federalna. Jesli masz, hm... specyficzne talenty, to mozesz uniknac okopow.) Heinlein zadaje retoryczne pytania, w rodzaju: czy ten wplyw na polityke to jest nagroda za sluzbe dla ludzkosci? I stawia kropke nad "i", a w filmie Verhoeven jeszcze doklada co nieco. Nie! Rzadzic moga (bezposrednio lub posrednio) ci, ktorzy rozumieja sens wladzy, a ten uwidacznia sie dopiero w wojsku. Kazda wladza z definicji musi byc brutalna i bezlitosna, a kto tego nie rozumie, niech hoduje pietruszke. Inaczej nie da sie bronic Wolnosci i innych swietych idealow ludzkosci. Prosze Panstwa o niekrecenie glowa, bo sie zbyt szybko zmeczycie. Bohater popelnia w wojsku powazny blad kosztujacy zycie kolegi - zostaje krwawo wychlostany. Potem oczywiscie jest za to wdzieczny. W ksiazce ktos tam morduje jakas dziewczyne (poza watkiem) i zostaje publicznie powieszony. W filmie tego nie ma, sa natomiast migawki telewizyjne, podobne jak w "Robocopie", miedzy innymi zawiadomienie o publicznej egzekucji, (chyba krzeslo elektryczne, w kazdym razie jakies podejrzane krzeslo "dentystyczne"), ktora to egzekucja bedzie nadana na caly swiat. W filmie rodzice bohatera, ktorzy byli zadeklarowanymi "cywilami" gina, ale w ksiazce na koncu tatus sie przekonuje do Sprawy i wstepuje do wojska. W tym czasie synek juz jest nasz cala dusza i zostanie zawodowym oficerem. Walka z potwornym robactwem zajmuje prawie caly film, w ksiazce jest wiecej o zyciu obozowym, o treningach itp. Robactwo strzela w Ziemie meteorami, co jest nieprzyjemne. W ksiazce wojna jest w kolorach pastelowych, ale film oczywiscie eksponuje ja na pierwszym planie. Widzimy wielkie swiatowe zebranie gdzie ogolnoludzki Sky Marshall wzywa ludzka rase do Czynu. Nie, nie chodzi o to, ze zeby godnie i bezpiecznie zyc, co wymaga wybicia wrazych pajakopodobnych stworow i ich kompanow. Slyszymy: "nie jest dopuszczalne, by te obrzydliwe potwory dominowaly nad nami. Nie! Jeden tylko moze byc Wladca Galaktyki, i bedzie nim Rasa Ludzka." Wlasnie. "...white, black, red,...". Heinlein nie jest rasista o waskim umysle. Jest rasista o szerszym spojrzeniu. Czy to lepiej? Jak sie zastanowic, to wlasciwie rece opadaja. No tak, dumny jest z tego, ze jest Czlowiekiem, a nie Pajakiem Kosmicznym. Czy mozna miec komus to za zle, zwlaszcza, ze zadnych Pajakow Kosmicznych nikt nie widzial? jak wlasciwie oceniac taka postawe lokalnie, w ramach naszej ludzkosci? To, ze jest nieskromna, to malo wazne, ale czy jest to moralne? Nie jestem pierwszy, ktory wyciaga to Henleinowi. Natychmiast narzuca sie nastepujaca wizja ewentualnych przykrych nastepstw: Pajaki sa daleko od nas, pod kazdym wzgledem. Ale jesli spotkamy rase *bardzo* do nas podobna, to co? Tez ich wykonczymy? A jesli to bedzie cos w rodzaju walki miedzy Neandertalczykami a Cro-Magnonitami? Pewnie to jest naturalna kolej rzeczy, ale czy to jest moralne, a zreszta czy to w ogole zasluguje na miano tworczosci intelektualnej? A jesli pewnego dnia ktos wplywowy dojdzie do wniosku, ze ludzkosc jest piekna i roznorodna, ale nie jest oczywiste, ze rasa niektorych rowerzystow ze Szwecji nalezy do niej tak naprawde. Czy przypadkiem tego juz nie bralismy? Wiec oczywiscie atmosfera wokol ksiazek Heinleina byla dosc nerwowa przez trzydziesci lat... * * * Inne ksiazki Heinleina sa podobne, choc dziecinne, przygodowe watki oslabiaja wymowe polityczna. Ale przeczytajcie "Citizen of the Galaxy" (zainspirowane nieco "Kimem" Kiplinga) o chlopcu porwanym przez piratow kosmicznych, ktory potem dojrzewa i ma wlasciwe poglady na organizacje spoleczenstwa, walki z piractwem itp. Albo "The Moon is a Harsh Mistress", o rewolcie na Ksiezycu przeciwko nieprzyjemnym hegemonom. Albo -- rzadko cytowana i nawet dziwnie nieobecna w Internetowych stronicach poswieconych Heinleinowi (pewnie wszyscy od siebie nawzajem sciagali...) ksiazce "Assignment Eternity". Tam ludzkosci juz broni nowa, lepsza rasa, dysponujaca telepatia i innymi paranormalnosciami. Heinlein nie ukrywa, ze marzy mu sie lepsza rasa ludzi. To pakowanie brazowych i zoltych do jednego worka z bialymi jest nader zacne, ale ja bym uwazal. W "Starship Troopers" dowodztwo szybko dochodzi do wniosku, ze pajeczydla to sa tylko zwykli zolnierze, ktorzy naprawde sluza jakiejs potezniejszej i madrzejszej rasie i szukanie tego Mozgu jest istotnym elementem filmu. Zreszta u Ziemian podobnie -- strzelcy sa rozrywani na strzepy przez pajeczydla, Mozg im wywysa czaszki, super-karaluchy oblewaja ich plynnym ogniem, a potem na gotowe zjawia sie Pulkownik osobiscie i inni wyzsi oficerowie. I mamy zupelnie fantastyczna wolte Verhoevena, ktora w ksiazce nie moze zaistniec. Bo ow potezny pulkownik jest bylym kumplem bohatera, ktory teraz decyduje o zyciu i smierci setek tysiecy zolnierzy, gdyz nalezy do lepszej rasy, jest troche telepata. A mundur ma wzorowany na Gestapo!! Czarny plaszcz, czapka z wysokim otokiem, itp. -- mieszanka miedzy wspanialyym umundurowaniem roznych kolegow kapitana Klossa i archetypiczna generalicja poludniowo-amerykanska... I dopiero wtedy zaczalem sie zastanawiac nad ta potworna dwuznacznoscia Verhoevena. Bo on ewidentnie stroi sobie kpiny, ale smiertelnie powaznie. Mogl jeszcze jeden numer wyciac, ale sie powstrzymal. Otoz w ksiazce jest zawiklana, ale niedwuznaczna sugestia, ze potwory reprezentuja cos w rodzaju totalnego komunizmu. Nie za bardzo wiadomo dlaczego, ale przecietnemu Amerykaninowi z lat piecdziesiatych duzo trzeba bylo, zeby przyswoic natychmiast mysl, ze wybic do nogi to jest jedyne lekarstwo? Niestety to wszystko, a przeciez mozna by zrealizowac fantystyczny pomysl -- pajaki usiluja nawrocic na swoja komunistyczna ideologie Rase Ludzka, zamiast ja bombardowac meteorami. Bardziej zgodne z duchem Trockiego, nie? Gdy bohater wstepuje do wojska i z wahaniem decyduje sie w koncu na piechote (infantry), urzednik za biurkiem sie cieszy: "tak synu, to jest prawdziwe wojsko. Najlepsze! To oni zrobili ze mnie prawdziwego mezczyzne, ktorym jestem dzisiaj!" I z duma sciska reke Johna Rico. Sciska ja swoja metalowa proteza, a nastepnie ksieguje tamtego w komputerze, do ktorego podjezdza swoim wozkiem inwalidzkim... Prosze Panstwa: Science Fiction and Fantasy Editor's Recommended Book, 10/01/96: Tom Clancy has said of Robert A. Heinlein, "We proceed down the path marked by his ideas. He shows us where the future is." Prosze Panstwa, niech taka przyszlosc nagly szlag trafi! Ja juz wiem do jakiego piekla pojdzie Tom Clancy... A Heinlein dostal cztery nagrody Hugo. Jego "Stranger in a Strange Land", ktorego nie moglem zmeczyc do konca, zostala uznana za "kultowa ksiazke, ktora *kazdy* winien znac. (Jednak i ona i "Time enough for Love" sa niewatpliwie politycznie bezpieczniejsze.) Cytuje sie jego przepowiednie futurologiczne, czasami dosc wesole, a jeszcze weselej komentowane przez samego RAH trzydziesci lat pozniej, np.: 7. 1950 The cult of the phony in art will disappear. So-called "modern art" will be discussed only by psychiatrists. 1980 One may hope. But art reflects culture and the world is even nuttier now than it was in 1950; these are the Crazy Years. But, while "fine" art continues to look like the work of retarded monkeys, commercial art grows steadily better. Wiec polecam film "Starship Troopers". Moze pojde jeszcze raz, zeby wylapac wszystkie zgryzliwosci Verhoevena. Niestety, podejrzewam, ze dla przecietnego widza -- a bylem chyba jednym z najstarszych ludzi w sali -- zostanie co innego, zostanie *wlasnie* przeslanie Heinleina, a nie krzywe lustro rezysera. Podobnie jak stalo sie z Robocopem, i z seria filmow z Bronsonem, gdzie gra architekta, ktory po nocach na wlasna reke robi porzadek z przestepcami. Pozniejsze odcinki Robocopa sa juz zamordystyczne do przesady, i dopiero serial telewizyjny znowu zhumanizowal dzielnego Murphy'ego. A Bronson na poczatku pobudza do pytan gdzie sie konczy samoobrona obywatelska, a zaczyna Dziki Zachod i film jest dobry. Ale w trzecim, czy piatym odcinku to juz chodzi glownie o to, by wybic do nogi rozmaite robactwo ludzkie z przedmiescia. Wyglada na to, ze te filmy robia kase *tylko* dlatego. Tworcy moga jeszcze udawac przed soba i krytykami, ze walcza z przemoca i wlasciwie ja naswietlaja, ale pieniadze ida dlatego, ze pokazuja te przemoc w calej krasie, ze krew i bebechy pryskaja na widza i w "Robocopie", i w filmach z Bronsonem i w "Starship Troopers". No coz, moze pod wzgledem oceny roli spolecznej takich filmow ja tez jestem retarded monkey? Jurek Karczmarczuk ________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": [email protected] Archiwa: http://www.info.unicaen.fr/~spojrz Adresy redaktorow: [email protected] (Mirek Bielewicz) [email protected] (Jurek Karczmarczuk) [email protected] (Jurek Krzystek) Copyright (C) by J. Krzystek (1998). Kazde powielanie wymaga zgody redakcji i autora danego tekstu. _____________________________koniec numeru 161__________________________